wróć drukuj  
 

Witold Kieżun, Armia Krajowa jedzie na Sybir. Wspomnienia z sowieckiego łagru w Krasnowodsku.

 
  1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
  Udana ucieczka
Więzienie na Montelupich
Prowokacja
Transport
Krasnowodsk – gułag śmierci
Marzenie o ucieczce
Szpital
Kagan
Razem z Japończykami
Powrót
Bilans śmierci
Aneks
 

2. Więzienie na Montelupich

9 marca 1945 r. udałem się na egzamin z prawa międzynarodowego, ale wobec nieobecności profesora zdecydowałem się zrobić sobie małą przechadzkę po mieście. Na Rynku koło Sukiennic spotkałem panią Rychter, znaną artystkę warszawską, matkę mego kolegi. Było to pierwsze spotkanie po Powstaniu. Zaproponowała mi, ażebym ją odprowadził do domu. Szliśmy ul. Grodzką. Mówiła mi, że rozpoczęły się aresztowania akowców i że trzeba być bardzo ostrożnym. Gdzieś już niedaleko Wawelu pożegnaliśmy się i w tym momencie podeszło do mnie dwóch umundurowanych enkawudzistów, prosząc po rosyjsku: „Pożałujsta, pokażytie dokumienty”. Byli bardzo grzeczni, wyjaśniając, że szukają ukrywających się folksdojczów. Zaśmiałem się z tego podejrzenia, ale niestety nie miałem ze sobą kenkarty, którą akurat zostawiłem w banku, gdyż była potrzebna do wymiany 500 złotych, tzw. młynarek z okresu Generalnej Guberni, na nowe polskie złote. Zmiana dokonywana była na podstawie kenkarty, z której wycinano hitlerowskiego orła na dowód tej transakcji. Miałem natomiast mój przedwojenny polski dowód osobisty, który musiałem sobie wyrobić jako piętnastoletni chłopak w celu wyjazdu do Francji. Enkawudziści od razu zakwestionowali ten dowód, pytając: „A gdzie wasza kenkarta?” Wyjaśniłem, że jest w banku. „No to ty, folksdojcz, pojdiom na komandu prowierit”. Zawróciliśmy Grodzką w kierunku Pałacu pod Baranami, gdzie mieściła się sowiecka Komenda Miasta.

Enkawudziści szli z dwóch stron obok mnie i cały czas zagadywali, z zaciekawieniem pytając: „A kto to jest ta kobieta?”, mając na myśli panią Rychter, którą musieli widzieć żegnającą się ze mną.

Sytuacja wydała mi się podejrzana, a ponieważ trzy razy udało mi się zbiec z rąk niemieckich, postanowiłem i teraz uciekać. Gdy skręciliśmy w ulicę Franciszkańaką, zdecydowałem się szybko przeskoczyć przez murek, okalający teren przed kościołem Franciszkanów. Ostrożnie się rozglądnąłem i z przerażeniem zobaczyłem, że za nami idzie trzeci enkawudzista z pepeszą wycelowaną w moje plecy. Wówczas już zrozumiałem, że to nie jest przypadek. Zacząłem się zastanawiać, kto mógł mnie zadenuncjować. Z krakowskiego AK znałem jedynie cztery osoby; wówczas wpadła mi do głowy myśl, że to może pani Rychter, recytatorka, aktorka znana w kręgach artystycznych Warszawy. Jej syn był w AK, ale pamiętam, że miał sympatie lewicowe. Pani Rychter wiedziała tylko, że byłem powstańcem, ale nie znała ani mojego pseudonimu, ani przebiegu mojej służby.

W Pałacu pod Baranami odebrano mi książkę, którą miałem ze sobą: Ekonomię Polityczną Gide'a, interesując się jej treścią. Po krótkim przesłuchaniu przez jakiegoś porucznika mówiącego do mnie per ty: „Czym się zajmujesz, co robisz, dlaczego nie masz kenkarty, czy ekonomia polityczna to twoja dziedzina zainteresowania, czy w tej książce jest mowa o ekonomii socjalizmu?”, zostałem wprowadzony do pokoju, magazynu akumulatorów, gdzie już przebywał młody człowiek, który oświadczył mi natychmiast, że nazywa się Jerzy Plesow, jest Rosjaninem i został aresztowany razem z ojcem, białym emigrantem. Był bardzo zdenerwowany, strasząc mnie, że ulatniający się z akumulatorów kwas uśmierci nas w ciągu nocy.

Wczesnym rankiem wyprowadzono nas na podwórko, gdzie czekał już samochód ciężarowy przykryty brezentem. Ulokowano nas blisko szoferki, a od strony wejścia do „budy” siadło 8 uzbrojonych żołnierzy. Przewieziono nas do więzienia na Montelupich. Tutaj zrewidowano dokładnie ubrania, zabierając pieniądze, zegarek i pamiątkową szeroką obrączkę mojego ś.p. ojca, którą dostał w 19l3 roku od korporacji Polonia w Dorpacie, w Estonii, na pamiątkę nominacji na filistra tej organizacji, po zakończeniu studiów medycznych. We wnętrzu był wyryty odpowiedni napis. Następnie ucięto nam guziki od spodni, uprzednio zabierając pasek i sznurowadła. Potem odbyła się najbardziej upokarzająca kontrola. Przeprowadzono nas do małej celi, gdzie urzędowała potwornie brzydka, podstarzała, otyła enkawudzistka, która kazała nam zdjąć spodnie i kalesony i wypiąć się do kontroli, czy nie mamy czegoś schowanego w odbytnicy.

Przeprowadzenie tego typu kontroli przez kobietę było pierwszym sygnałem często później powtarzającego się postępowania, mającego na celu upokorzenie i swoiste zdehumanizowanie więźnia, który przestał już być człowiekiem, a stawał się bezosobowym obiektem.

Następnie poprowadzono gdzieś Plesowa, a mnie wprowadzono do większej sali, w której przy długim stole siedziało siedmiu oficerów. Z drugiej strony stołu stało krzesło. Wszedłem, eskortowany przez „wachtiora”, przez drzwi znajdujące się za krzesłem. Zauważyłem, że wszyscy oficerowie są elegancko ubrani w mundury z jakiegoś innego materiału niż sowieccy oficerowie spotkani na ulicy. Później stwierdziłem też, że niektórzy mieli zrobiony manikiur i pomalowane bezbarwnym lakierem paznokcie. Widać było od razu, że jest to elita władzy sowieckiej. Nie jestem pewny, czy ci wszyscy oficerowie byli enkawudzistami, czy oficerami kontrwywiadu wojskowego.

Pośrodku siedział major. Stojąc przy krześle usłyszałem zaproszenie, mówione rosyjsko-polskim żargonem: „Nu, parucznik ‘Wypad’, sadities proszę”. Świadomość, że znają mój pseudonim była szokiem. A więc to nie pani Rychter, tylko ktoś, kto znał mnie lepiej, mógł mnie zadenuncjować. Nie siadłem jednak, a gdy major drugi raz powtórzył swoje zaproszenie, obejrzałem się z udanym zdumieniem za siebie. Major zapytał: „Czewo wy iskajetie?” (Czego szukacie?). Odpowiedziałem: „Szukam tego porucznika, którego zapraszacie do siadania”. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a major, śmiejąc się głośno, rzekł: „To wy, parucznik ‘Wypad’, no niczewo, sadities”'.

Zapalono dwa silne reflektory, skierowano ich światło na mnie, tak że ledwie mogłem odróżnić siedzących oficerów, i rozpoczęto przesłuchania. Pierwsze pytanie brzmiało: „wasz życiorys od 1 września 1939 roku”. Na to pytanie zareagowałem stwierdzeniem: „Oświadczam, że jestem obywatelem polskim i panowie jako przedstawiciele obcego państwa nie macie uprawnień do aresztowania i przesłuchiwania mnie. Jeśli jestem o coś oskarżony, to jedynie władze polskie są uprawnione do prowadzenia procedury karnej.” Mówiłem wolno, bardzo dobitnie, starając się opanować moje podniecenie. Na szczęście mam taką naturę, że w sytuacjach zagrożenia budzi się we mnie chęć walki, wręcz agresji, a nie biernego podporządkowania się.

Major nie zrozumiał dobrze, co powiedziałem i kazał oficerowi, mówiącemu po polsku, przetłumaczyć dokładnie moją wypowiedź. Jego odpowiedzią było zadane mi pytanie: czy wiem, kto to jest Bolesław Bierut i Władysław Gomułka? Na moją twierdzącą odpowiedź oświadczył poirytowanym głosem, że to oni (Bierut i Gomułka) jako kierownicy suwerennej Polski uzgodnili z nimi (Rosjanami) i upoważnili ich do prowadzenia wszelkiego typu akcji przeciwko obywatelom Polski, którzy występują przeciwko Armii Czerwonej. Dlatego są w pełni uprawnieni do prowadzenie dochodzenia przeciwko mnie, oficerowi Armii Krajowej, w dodatku uczestnikowi zbrodniczej prowokacji antysowieckiej, tzw. Powstania Warszawskiego. Działają legalnie i potrafią wymusić przyznanie się do zbrodni przeciw armii, oswobodzicielce Polski. Mówił coraz szybciej i coraz groźniej, patrząc z wyraźną złością na mnie. Skończył, wstał, wszyscy oficerowie natychmiast podnieśli się z miejsc, a on ostro wydając rozkaz: „prodołżajtie” (kontynuujcie), wyszedł z sali.

Pytania zadawał z reguły oficer siedzący z kraju stołu, mówiący dobrze po polsku, inni czasami wtrącali pytania albo łamanym rosyjsko-polskim żargonem, albo po prostu po rosyjsku. Byłem nieźle osłuchany z białoruskim, spędziwszy wiele wakacji u mego wuja Władysława Gieysztora w majątku Dolny Horodziej w Nowogródczyźnie, gdzie miejscowa ludność mówiła po białorusku, który jest językiem mocno zbliżonym do rosyjskiego, i dlatego na ogół rozumiałem zadawane mi pytania.

Kazano mi powtarzać 5-6 razy mój życiorys, wyłapując niedokładności i rozbieżności. Ton przesłuchania był agresywny, zaczęły się pojawiać nowe elementy, pytania o znajomość z jakimiś naprawdę nieznanymi mi osobami, pytania, dlaczego Niemcy mnie puścili z Warszawy i jaką miałem do odegrania rolę w Krakowie.

Zgodnie z otrzymanymi instrukcjami przeczyłem wszystkiemu, mówiłem, że Powstanie Warszawskie przeżyłem w piwnicy, w domu na Żoliborzu u boku mojej matki, nie biorąc udziału w żadnej akcji bojowej, jedynie wyganiany z piwnicy przez powstańców i zmuszany do budowania barykad. Z Warszawy zostałem wywieziony po poddaniu się Żoliborza do obozu w Pruszkowie, gdzie zostałem zwolniony jako podejrzany o tyfus brzuszny, fikcyjnie stwierdzony przez znajomego lekarza polskiego i przekazany do szpitala w Żyrardowie. Ze szpitala uciekłem i przyjechałem do swojej stryjenki mieszkającej w Łagiewnikach w ramach systemu pomocy dla ewakuowanych z Warszawy, zorganizowanego przez Radę Główną Opiekuńczą (RGO)2, polską organizację opieki.

Nigdy nie byłem w AK, nonsensem jest podejrzewanie mnie o to że jestem oficerem, bo jestem po prostu za młody. Jestem ofiarą jakiejś tragicznej pomyłki albo jakiegoś świadomie fałszywego donosu kogoś wrogo do mnie nastawionego, być może jakiejś kobiety, zawiedzionej w uczuciach do mnie. Byłem zawsze z daleka od jakiejkolwiek działalności podziemnej, bo nie grzeszyłem odwagą i miałem matkę wdowę, którą bardzo kochałem i chciałem jej oszczędzić niepokoju o syna, zaangażowanego w podziemną działalność.

Powtarzałem z uporem moją argumentację i stale konfrontowany byłem z pewnością przesłuchujących mnie oficerów, że to wszystko nieprawda, że oni mają pełną dokumentację mojej aktywności i roli, jaką dostałem od dowództwa Armii Krajowej i dowództwa Wehrmachtu, które zwolniło mnie z niewoli dla prowadzenia akcji antykomunistycznej na terenie Krakowa.

Oficerowie się zmieniali, wychodzili, wracali, czasami było ich tylko dwóch, wchodzili na krótko jacyś nowi, niektórzy mówili dobrze po polsku. Wszystko to trwało bardzo długo. Światło reflektorów, ciągle mnie oślepiając, powodowało, że prawie nic już nie widziałem, zamykałem oczy, ale miałem stale gorącą czerwień pod powiekami. Od poprzedniego dnia w południe nie miałem nic w ustach, miałem zupełnie zaschnięte wargi i uczucie strasznego zmęczenia, chwilami po prostu zasypiałem, ale stojący za mną „wachtior”, widząc pochylającą się moją głowę, brał mnie brutalnie pod brodę, albo klepał po głowie.

Zacząłem stosować taktykę pełnego wyczerpania, nie odpowiadając na pytania lub bełkocząc niezrozumiale. To powodowało krzyki i wymyślania. Nowi oficerowie byli coraz brutalniejsi, ale nie dochodziło do żadnych rękoczynów. Widać było wyraźnie, że jest to taktyka doprowadzenia do stanu, w którym zgodzę się wszystko potwierdzić, nie panując już nad zmęczeniem fizycznym i psychicznym.

Zastanawiałem się, dlaczego stosują taką pracochłonną strategię – tylu oficerów, przewodniczący major, który więcej się nie pokazał, ale niewątpliwie był szefem całego zespołu. Widocznie wierzyli, że jestem kimś ważnym, kimś, kto istotnie miał jakąś misję do spełnienia w Krakowie, co przecież zupełnie nie odpowiadało prawdzie. Myślałem, że widocznie ten, kto mnie zadenuncjował, usiłował podwyższyć moją rolę dla uzyskania większego uznania w oczach NKWD.

Ostatecznie dostałem w menażce wodę. Gdy ją wypiłem, wszedł jakiś elegancki kapitan, który mówiąc po polsku zupełnie bez obcego akcentu, zapytał mnie: „Czy spotkał pan kiedyś generała 'Bora'-Komorowskiego?”. Zaskoczony byłem formą i czystością polskiego języka, bo tylko czasami zwracano się do mnie per „wy”, a regułą była forma „ty”. Odpowiedziałem pytaniem: „A kto to jest ten generał Bór-Komorowicz?”, przekręcając świadomie nazwisko.

Kapitan wolno i poważnie powiedział: „Panie poruczniku ‘Wypad’, nie ma sensu kłamać i oszukiwać nas. Nie potrafi pan, jak przystało na dzielnego oficera Armii Krajowej, z otwartym czołem jasno przyznać, że my mamy rację? Przeczytam krótki komunikat: „dnia 23 września 1944 roku, w czasie Powstania Warszawskiego, generał 'Bór'-Komorowski, naczelny dowódca Armii Krajowej, osobiście udekorował kaprala podchorążego, pseudonim ‘Wypad’, orderem Virtuti Militari. W czasie zainicjowanej dyskusji kapral podchorąży ‘Wypad’ zadał generałowi 'Borowi' trzy pytania: czy Powstanie było uzgodnione z rządem londyńskim, czy znane są Panu plany dowództwa Armii Czerwonej na Pradze i jak wygląda nasze z nim współdziałanie, jaki jest nasz stosunek do Armii Ludowej?”

Była to prawda. W dniu ujawnienia się generała „Bora”, 23 września 1944 r., miała miejsce jego wizyta w budynku Gazowni na ulicy Kredytowej. Gen. „Bór” udekorował orderami Virtuti Militari 14 żołnierzy i w ich grupie dwóch alowców. Po wygłoszeniu krótkiego przemówienia gen. „Bór” prosił nas o pytania. Postawiłem mu trzy pytania. Gen. odpowiedział, że jest w posiadaniu rewelacyjnych dokumentów dotyczących genezy Powstania, ujawni je, gdy będzie właściwa sytuacja polityczna. Powstanie nie jest walką tylko o Warszawę, ale o całą Polskę, o jej kształt i wolność. Żaden sztab nie ujawnia swoich planów, stąd też nie są mu znane plany sztabu Armii Czerwonej znajdującego się na Pradze. Podjęte zostały jednak kroki w celu współdziałania, czego najlepszym dowodem są nocne zrzuty broni i żywności dokonywane przez sowieckie kukuruźniki i ostrzał obiektów niemieckich przez artylerię sowiecką. Żołnierze Armii Ludowej są naszymi towarzyszami broni, walczącymi pod naszym dowództwem ze wspólnym wrogiem, a najlepszym tego dowodem są ordery przyznane dzisiaj dwóm oficerom Armii Ludowej.

Fakt, że NKWD zna ten fragment mojego życia, wzburzył mnie głęboko. Zerwałem się z krzesła krzycząc, że to kłamstwo, że to nieprawda, nie znam żadnego generała „Bora” i nie brałem udziału w Powstaniu. Świadomie histerycznie protestując zbliżyłem się do stołu. Wówczas żołnierz, stojący za mną uderzył mnie w głowę i obezwładnił silnym uściskiem. Na chwilę straciłem świadomość.

Tak skończyło się moje pierwsze spektakularne przesłuchanie. Sądzę, że trwało ono około 6 godzin. Major szybko wyszedł, oficerowie w czasie przesłuchania popijali herbatę, palili papierosy, wchodzili, wychodzili. Ja, oślepiony światłem dwóch lamp, stale pod presją agresywnych pytań, byłem poważnie fizycznie osłabiony. Jak już wspomniałem, najgorzej było z oczami: trzymałem je chwilami półprzymknięte, a chwilami zamykałem, ale to nie bardzo pomagało, bo silne światło przenikało przez zapuchnięte i swędzące powieki.

Pamiętam jednak, że jednocześnie byłem owładnięty silną wolą walki: „A właśnie, że nic nie powiem, będę konsekwentnie przeczyć, myślcie, że macie fałszywą dokumentację, że istotnie por. ‘Wypad’ to nie ja.” Chwilami ogarniała mnie wprost wściekłość, chętnie rzuciłbym się na tego wrednego kapitana mówiącego po polsku, ale i jego reakcja była podobna, odnosiłem wrażenie, że też chętnie by mnie pobił. Poza końcową interwencją fizyczną „bojca” nie było jednak żadnych prób bicia, co, znając gestapowskie metody, bardzo mnie dziwiło. Była to zupełnie odmienna strategia.

Jednocześnie stale nękała mnie myśl, kto mógł na mnie donieść. Na spotkaniu z generałem „Borem” byli też żołnierze Armii Ludowej, niewątpliwie byli też wśród nich pracownicy wywiadu, którzy zaewidencjonowali 12 odznaczonych akowców. Wiadomo było, że wywiad AL prowadził rejestrację wyróżniających się akowców, dla celów naszej przewidywanej konfrontacji po wkroczeniu Armii Czerwonej. Dziwiło mnie też, dlaczego dopiero pod koniec przesłuchania pojawił się kapitan z raportem o moim spotkaniu z generałem „Borem”. Sądziłem wówczas, że to była wiadomość otrzymana w ostatniej chwili, odczytana z jakichś meldunków archiwalnych.

Po tym pamiętnym przesłuchaniu zaprowadzono mnie do celi nr 23. Była to cela jednoosobowa z jedną pryczą, ale już zajmowana przez trzech więźniów. Byli to: Wacław Żudro, Stefan Klima i Korostoszewski, którego imienia nie pamiętam, starszy, wówczas już ponad sześćdziesięcioletni mężczyzna, do którego mówiło się per „pan”. Był on rosyjskim białym emigrantem, proporszczykiem (chorążym) carskiej armii i właścicielem sklepu na ulicy Grodzkiej. Klima był oficerem, akowcem z krakowskiego batalionu „Skała”.

Klima od razu się zorientował, że jestem akowcem, rozmawialiśmy, leżąc na podłodze obok siebie i mówiąc prosto do ucha. Podłoga to było nasze miejsce spoczynku. Jedyną pryczę zajmował Korostoszewski, którego traktowaliśmy jak starca, co było zrozumiałe, bo wszyscy byliśmy bardzo młodzi. W ciągu dnia nie wolno było leżeć, siedzieliśmy na pryczy i na drewnianych stołkach. W nocy rozkładaliśmy swoje płaszcze, ja miałem krótkie futerko i spaliśmy na betonowej podłodze. W jednym rogu celi stał kibel, a w drugim okrągły metalowy piec ogrzewający dwie cele.

W celi całą noc paliło się światło. Jedzenie było bardzo marne. Codziennie rano kontrola celi i raport, składany po rosyjsku przez Żudrę („melduję, że w celi nr 23 stan 4 więźniów, żadnych uwag nie zgłaszam, wsio w poriadkie”).

W ciągu dwóch tygodni pobytu raz zaprowadzono nas do łaźni i raz była pamiętna przechadzka („progułka”) po podwórku. Codziennie, nieraz w nocy, byliśmy wywoływani na przesłuchanie. Ja byłem męczony pytaniami o przebieg służby, o nazwiska dowódców, o akcję powstańczą w Warszawie. Stale odpowiadałem, że nic nie wiem, że nie jestem żadnym porucznikiem AK, że nigdy w żadnej organizacji nie byłem, że jest to tragiczna pomyłka, że chodzi tu o kogoś zupełnie innego. Reakcja była spokojna: „kłamiesz, my wiemy wszystko o tobie i głupotą jest zaprzeczanie faktom”. Stale musiałem powtarzać swój życiorys od 1 września 1939 r., stale też pytano mnie o kolejne etapy mojego życia: a czego uczyłem się u Wawelberga, jakie były przedmioty nauczania, a jaka jest moja znajomość języków, dlaczego uczyłem się nie tylko francuskiego, ale i angielskiego, skąd tak dobrze rozumiem rosyjski itd. Było to permanentne prześwietlanie całego mojego dotychczasowego życia. Pytano mnie, czego uczyłem się na uniwersytecie, jaka jest moja znajomość ekonomii socjalizmu i ekonomii kapitalizmu. Codzienne w ciągu dnia i wielokrotne również w nocy, parogodzinne przesłuchania, dokonywane przez coraz to innych oficerów, z reguły młodych poruczników, były niezwykle męczące i denerwujące. Interesowały ich również szczegóły powiązań rodzinnych, wykonywane zawody całej rodziny, miejsca zamieszkania rodziców przed małżeństwem, również dziadków i całego rodzeństwa rodziców. Moje odpowiedzi były wyraźnie weryfikowane, wielokrotnie stwierdzano, że kłamię, że jednego dnia mówiłem inaczej niż w innym dniu.

Szczęśliwie poza czasem przesłuchań spałem w celi, siedząc na stołku, oparty o ścianę i przykryty futerkiem. Niezwykle przydała się tu moja zdolność natychmiastowego zasypiania w ciągu dnia i reagowania na stresowe sytuacje snem.

Po paru dniach pobytu obudziła nas w nocy krótka seria z karabinu maszynowego na podwórku więzienia. Rano „bojec” roznoszący kawę i pajdę chleba z buraczaną marmoladą zapytał mnie: „A ty za szto popał?” (Za co dostałeś się tutaj?). Odpowiedziałem tak, jak się już nauczyłem po rosyjsku: „A nizaszto, z obławy.” – to znaczy z łapanki. „A to choraszo” – odpowiedział „bojec” – „bo akowcow rosstrieliwajut”. W sąsiedniej celi, z którą dzieliliśmy stary, okrągły, żelazny piec, siedziały jakieś kobiety. Można było rozmawiać z nimi przez szpary w obudowie pieca. Dały cynk: „Podobno rozstrzeliwują akowców”.

Następnej nocy, już podekscytowani, lekko tylko drzemiąc, usłyszeliśmy z podwórka wyraźny okrzyk: „Niech żyje Polska!” i natychmiast serię z karabinu maszynowego. Tego dnia nikogo już nie wzywano na przesłuchania, a „bojec” przynoszący jedzenie kiwał głową i mówił, że to dobrze, że „wy nie akowcy, bo akowcow rosstrieliwajut”. Wytworzyła się atmosfera grozy. Klima stwierdził: „Cóż, był Katyń, może być i Montelupich”. Wydawało mi się, że ma rację, że chyba istotnie czeka nas nowy Katyń, żal mi było życia, ale nie wpadałem w rozpacz; oswoiłem się już ze śmiercią w czasie wojny i Powstania. Tylu najbliższych przyjaciół zginęło, że w gruncie rzeczy byłoby dość dziwne, gdyby udało mi się przeżyć.

Nie akceptowałem jednak śmierci w biernej postawie zarzynanego barana. Postanowiłem, że będę się bronić, że zginę w walce. Oczywiście wielką pociechą była wiara, modlitwa, perspektywa życia wiecznego. Myślę, że w takich sytuacjach wiara daje autentyczną siłę i jej wartość jest nie do przecenienia. Być może, jest to tak silna potrzeba społeczna, że nawet pozornie nieracjonalna jej struktura ma swoje głębokie uzasadnienie psychologiczne.

Korostoszewski i Żudro wyraźnie wykazywali pewną satysfakcję, że nie mieli nic wspólnego z AK i że perspektywa rozstrzelania ich nie dotyczy. Klima i ja, obaj katolicy, wspólnie zaaranżowaliśmy modlitwę, szykując się na zbliżającą się śmierć. W tym momencie obudziła się ekumeniczna solidarność i prawosławny Korostoszewski i grekokatolik Żudro przyłączyli się do nas. Korostoszewski niskim, cichym basem zaśpiewał jakiś piękny psalm. Wytworzyła się niezapomniana atmosfera dystansu do doczesności, do małości spraw tego świata i jednocześnie jakiejś głębokiej satysfakcji z uczestniczenia w tym niezwykłym misterium. Pamiętam, że cierpiałem jednak głęboko na myśl o tragedii mojej matki, która straciła już męża i dwoje dzieci, a ja byłem ostatnim z rodu.

Trzeciej nocy nikt z nas już nie spał. Chyba około północy otworzyły się drzwi i wszedł oficer NKWD w czapce z paskiem pod brodą, a więc będący na służbie, z kartką papieru w ręku. Poderwaliśmy się wszyscy zgodnie z regulaminem na nogi, a on wyczytał: „Witold Witoldowicz Kieżun” z akcentem na „żun”, odpowiedziałem „jest”. Dał rozkaz: „Wychodzi” („wychodź”). Zapytałem, czy brać „wieszczi” (rzeczy), myśląc o moim wiszącym na gwoździu futerku. Odpowiedział filozoficznie: „Chcesz, to bierz, nie chcesz, to nie bierz, tobie i tak wszystko jedno.” Zrozumiałem sens tej wypowiedzi, ale wziąłem futerko i czapkę, wolno nałożyłem na siebie i wyszedłem na korytarz. Tutaj stało już czterech żołnierzy, również w czapkach z paskami pod brodą. Ostro rozkazali: „stanowis”' pokazując mi miejsce między dwoma „bojcami”. Za chwilę wyszedł Klima i stanął koło mnie. Pomyślałem wówczas, że jest to egzekucja akowców, a więc, że tylko my idziemy na rozstrzelanie. Tymczasem ku memu zdziwieniu za chwilę wyszedł też Żudro i, jako ostatni, wyraźnie drżący i przestraszony Korostoszewski.

Poprowadzono nas korytarzem do klatki schodowej i zeszliśmy na ośnieżone podwórko. Zima 1945 roku była długa i mroźna. Szliśmy prosto wzdłuż budynku więzienia. Zastanawiałem się, czy nie lepiej zaaranżować ucieczkę i nie zatrzymać się na komendę „stój”, wówczas będę od razu zastrzelony z pepeszy. Zdecydowałem się jednak raczej w ostatnim momencie rzucić na jednego bojca. Liczyłem na zaskoczenie, możliwość wyrwania mu z rąk pepeszy i strzelenia do innych, oczywiście natychmiast reagujących salwą, która szybko i bezboleśnie pozbawi mnie życia. Trzecia koncepcja to było wyrwanie nagana niesionego przez oficera w otwartej kaburze. Stało się to jednak nierealne, bo na podwórku oficer wyjął rewolwer z kabury i wziął go do ręki. Doszliśmy wreszcie do muru skręcającego pod kątem prostym. Tu oficer kazał nam stanąć. Zauważyłem, że cegły są podziurawione kulami.

Ustawiono nas w szeregu tyłem do muru i „bojcy” wolno odeszli, formując też szereg. Uświadomiłem sobie błyskawicznie, że jest to ostatnia chwila mego życia, niespodziewanie ogarnęła mnie wściekłość, że po tylu niezwykle groźnych przeżyciach, po przeżyciu Powstania tak głupio ginę, zdecydowałem się więc na natychmiastowy skok na najbliższego „bojca”, pochylając się dla nabrania rozpędu. W tym momencie Korostoszewski padł na kolana i z głośnym szlochem zaczął wołać po rosyjsku: „Pomiłujtie mienia, ja toże ruski!” („Darujcie mi, ja też jestem Rosjaninem!”). Moja wściekłość obróciła się przeciwko Korostoszewskiemu, kopnąłem go (co przyznaję ze wstydem) i zawołałem: „Panie Korostoszewski, zachowaj się pan do ciężkiej cholery godnie w chwili śmierci!” „Bojcy” rzucili się podejmować Korostoszewskiego z ziemi i w tym momencie zobaczyłem oficera, biegnącego od strony więzienia i głośno krzyczącego: „Stoj, stoj!” – „Stój, stój!”.

Żołnierze postawili na nogi stale szlochającego Korostoszewskiego, brutalnie wymyślając mu ordynarnymi rosyjskimi przekleństwami. Tymczasem dwaj oficerowie coś tam między sobą uzgadniali i wreszcie padł rozkaz: „Dawaj nazad!” („Wracać!”). W tym samym szyku, z już nieco uspokojonym, ale drżącym Korostoszewskim, wróciliśmy do więzienia i do naszej celi. Oficer wszedł za nami do celi i z uśmiechem zapytał nas: „Nu szto, choroszaja była progułka?” („No co, przyjemna była przechadzka?”). Zamknął drzwi i wówczas wszyscy wybuchnęliśmy płaczem. Była to zrozumiała reakcja psychiczna.


2 Rada Główna Opiekuńcza – jedyna oficjalnie, za zgodą Niemców, działająca instytucja charytatywna, opiekująca się Polakami na terenie Generalnej Guberni.