wróć drukuj  
 

Witold Kieżun, Armia Krajowa jedzie na Sybir. Wspomnienia z sowieckiego łagru w Krasnowodsku.

 
  1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
  Udana ucieczka
Więzienie na Montelupich
Prowokacja
Transport
Krasnowodsk – gułag śmierci
Marzenie o ucieczce
Szpital
Kagan
Razem z Japończykami
Powrót
Bilans śmierci
Aneks
 

3. Prowokacja

W jakieś 10-15 minut później przyszedł żołnierz i wywołał mnie z celi, zaprowadził na wyższe piętro i wpuścił do pokoju. Na wprost drzwi stało duże biurko, za którym siedział młody oficer o miłej twarzy, na biurku stała szklanka z herbatą a na talerzu parę bułeczek („kajzerek”). Oficer odezwał się po polsku: „Siadaj, Witek, i przede wszystkim jedz”. Zdziwiony siadłem i zgodnie z podstawową zasadą wojennych więzień: „jeśli masz jeść, to jedz szybko i jak najwięcej” chwyciłem pierwszą bułkę, okazało się, że jest z masłem i świetną szynką.

Oficer życzliwie mi się przyglądał i wreszcie zaczął mówić: „Witek, uratowałem ci życie, miałeś być dziś w nocy rozstrzelany, ale ja wstrzymałem egzekucję”. I tu rozpoczął świetną polszczyzną opowieść nie z tej ziemi. Otóż jest synem Polaka z Kaukazu, który był przyjacielem mego ojca. Mało tego – zgodnie z obyczajem kaukaskim wypili braterstwo krwi, mieszając swoją krew.

Istotnie, mój ojciec urodził się na Kaukazie, gdzie pracował mój dziadek, ułaskawiony przez cara po zesłaniu na Sybir po powstaniu 1863 roku. Otóż jego (oficera) ojciec, umierając, już po rewolucji październikowej, przykazał mu, ażeby starał się dostać do Polski i odnalazł doktora Kieżuna (mojego ojca), który na pewno nim się zaopiekuje. Po śmierci swego ojca mój oficer był wychowankiem domu dziecka, członkiem Komsomołu, a następnie pracownikiem sekcji polskiej NKWD, gdzie udoskonalił dawną znajomość języka polskiego. Pamiętał stale o przykazaniu swego ojca i dzisiaj, obejmując nocną służbę jako oficer dyżurny, przeczytał rozkaz o rozstrzelaniu Witolda Kieżuna. Wstrzymał w ostatniej chwili egzekucję i będzie starał się mnie uratować.

Następnie zasypał mnie informacjami o mojej rodzinie. Mój stryj, brat mojego ojca, był lotnikiem w carskiej armii, mój dziadek umarł na zawał serca w powozie, jadąc po pracy do klubu, moja ciotka Helena była znaną pięknością, uchodzącą za najpiękniejszą polską pannę na Kaukazie, moja ciotka Mucha była studentką stomatologii, mój ojciec był lekarzem na rosyjskim krążowniku „Oleg”.

Wszystko to były prawdziwe informacje, znane mi z opowiadań ojca, matki, ciotek i stryja. Istotnie, mój stryj, były dowódca Pierwszego Pomorskiego Pułku Lotniczego w Bydgoszczy był w czasie pierwszej wojny światowej lotnikiem w armii carskiej, ciotka Mucha była dentystką, a ciotka Hela niezwykle piękną kobietą. Mój ojciec w czasie wojny był lekarzem na rosyjskim krążowniku „Oleg” storpedowanym przez Niemców, a później kapitanem – lekarzem w Wojsku Polskim w Wilnie. Dziadek istotnie umarł w 1913 raku na zawał serca w powozie. Skąd ten enkawudzista mógł znać takie prywatne szczegóły z życiu mojej rodziny, jeśli nie od swego ojca na Kaukazie? A więc była to prawda? To był syn brata krwi mojego ojca, ratujący mi życie?

Oficer zaczął rozważania, jak może mnie uratować. Otóż, jeśli podam nawet jeden adres znanego mi akowca, najlepiej swego dowódcy z Krakowa, to on może mnie natychmiast zwolnić jako kogoś przychylnego władzy sowieckiej. Może to być nawet adres fikcyjny, ażeby nikogo nie wkopać, ale aby okazać dobrą wolę. Przekonywał mnie długo; pamiętam, że wizja zwolnienia była niezwykle frapująca.

Widząc moje niezdecydowanie proponował, że pojechać ze mną do mojej matki i w moim domu podam mu jakiś adres i podpiszę zeznanie, że jest to członek AK, a gdy on odjedzie, to mogę ukryć się w innym mieszkaniu. A w ogóle to on ma dosyć tej parszywej służby, czuje się Polakiem i korzystając z moich kontaktów akowskich, chętnie by usiłował przedostać się razem ze nurt do Amerykanów. Zalewał mnie potokiem słów, kreśląc wspaniałe perspektywy nawiązania, za przykładem naszych ojców, przyjaźni i możliwości urządzenia zupełnie innego życia. W pewnym momencie wyciągnął flaszkę wódki i nalał mi do połowy szklanki. „Witek, za naszą przyjaźń, za wspólną ucieczkę do Amerykanów” – zaproponował toast. Teraz już dokładniej zaczął kreślić perspektywę dotarcia do Amerykanów przy pomocy akowskich kontaktów; był pewien, że jego wiedza o pracy NKWD, a raczej wywiadu antyszpiegowskiego umożliwi mu razem ze mną cenną współpracę z Amerykanami. Już lekko podpity, bo wychylił duszkiem pól szklanki wódki, kreślił perspektywy nowego życia, które zależy tylko od mojej decyzji podania jednego adresu z oświadczeniem, nawet fałszywym, że jest to jakaś akowska osobistość. Trwało to długo. Intensywnie zastanawiałem się nad szansami wykorzystania tej niezwykłej sytuacji, budziło się jednak we mnie silne podejrzenie jakiejś perfidnej gry. W każdym przypadku podanie adresu, choćby fałszywego i oświadczenie, że jest to adres akowca byłoby przyznaniem się do relacji akowskich, a cała koncepcja długofalowej współpracy, wspólnej ucieczki do Amerykanów, wydała mi się po prostu próbą jakiegoś dojścia agenturalnego, w błędnym przeświadczeniu o jakichś moich niezwykłych możliwościach.

Cała gra od początku wskazywała na traktowanie mnie jako kogoś o dużej pozycji politycznej w środowisku AK, Byłem w gruncie rzeczy jedynie szeregowym podchorążym, awansowanym do stopnia podporucznika w jednym z ostatnich powstańczych rozkazów, z minimalnymi znajomościami w środowisku akowskim w Krakowie. Zapewne ten oficer był istotnie synem przyjaciela mego ojca, ale całkowicie komunistycznie zindoktrynowany politycznie i być może nastawiony na jakąś podwójną grę z Amerykanami. Moja ostateczna reakcja była więc wręcz teatralna: wybuchnąłem płaczem mówiąc: „Co za tragedia, mógłbym ocalić swoje życie, ale nie byłem w AK i nie znam adresu kogokolwiek z AK”. Oficer krzyknął: „Przecież mówiłem ci, że możesz podać adres fikcyjny”. Na to odpowiedziałem: „Nie rozumiesz tego, ale ja jestem katolikiem i nie mogę ani narażać kogoś mieszkającego pod fikcyjnym adresem ani świadomie oszukiwać władzę, choćby sowiecką”. „Och, kakoj durak” – obraził mnie już po rosyjsku oficer, jednocześnie wykrzywiając usta w geście wściekłości. To ściśnięcie ust i zauważone zaciśnięcie pięści prawej ręki intuicyjnie upewniło mnie, że jest to podła, perfidna gra, typowa dla sowieckiej agentury, która latami udowadniała, że zamordowani przez nią w Katyniu oficerowie byli ofiarami zbrodni niemieckiej.

Oficer jeszcze usiłował mnie przekonywać, ja stale pochlipując podawałem te same argumenty, z coraz większym żalem nad niemożnością uratowania sobie życia. Już wówczas zaczęło się budzić we mnie coraz mocniejsze przekonanie o fikcyjności akcji rozstrzeliwania. Fakt, że byli z nami na tej „egzekucji” również i nieakowcy, cyniczna wypowiedź oficera o „miłej przechadzce”, wreszcie mimo wszystko alianctwo ZSRR i nasze alianckie prawa powstańców warszawskich uznane nawet przez Niemców, to wszystko czyniło mało prawdopodobnym zdecydowanie się Rosjan na rozstrzeliwanie w Krakowie akowców. Na Kresach, będących zaanektowanymi terenami ZSRR, było to bardziej prawdopodobne. Ale tu, w starej stolicy Polski?

Ostatecznie oficer był już też zniecierpliwiony. Dramatycznie z wolna wymawiając poszczególne słowa powiedział: „Miły mój Witold Witoldowicz, wracasz do celi, masz jeszcze czas do godziny piątej na ostateczną decyzję, do piątej mam służbę, później już nie jestem odpowiedzialny za to, co się stanie. Zapukaj w drzwi celi, a strażnik natychmiast przyprowadzi ciebie do mnie, ale tylko do godziny piątej rano, powtarzam, tylko do piątej”.

Wróciłem do celi i leżąc na podłodze, usta przy uchu Stefana Klimy, szczegółowo mu opowiedziałem o całej rozmowie. Przekazał mi informację, otrzymaną w czasie mojej nieobecności przez szpary w obudowie pieca od kobiet siedzących w sąsiedniej celi, że nikogo nie rozstrzelano, że te salwy były fikcją egzekucji. Dowiedziały się o tym od jednego oficera, który stale zachodził do ich celi, urzeczony pięknością Polek. A więc moje przewidywania były słuszne. Była to niezwykle sprytna gra, mająca na celu spowodowanie atmosfery strachu, ułatwiającej przyznawanie się więźniów do uczestnictwa w AK.

Klima poradził mi czekać, jeśli jednak rano po piątej poprowadzą mnie znowu na „rozstrzelanie”, to w ostateczności mogę podać adres np. na ul. Kalwaryjskiej 87, gdzie nie ma jeszcze budynków. W jakąś godzinę później wszedł do celi żołnierz pytając, czy nie chcę widzieć oficera dyżurnego. Nie chciałem. Zasnąłem twardym snem i rano z satysfakcją stwierdziłem, że żyję i mam silną wolę przeżycia tej sowieckiej makabry.

Później jeszcze tylko raz byłem przesłuchiwany, antypatyczny oficer czerwonym ołówkiem przekreślał kolejno wszystkie strony protokołów z przesłuchań, głośno krzycząc: „eto wsio barachło i wsio nieprawda” – wreszcie wrzasnął z wściekłością: „zawtra ujezżajesz na Sybir i nikogda nie wiernioszsia, nikogda swej matieri nie uwidisz, wychodi, job twoju mat' “ – (jutro wyjeżdżasz na Sybir i nigdy nie wrócisz, nigdy już swojej matki nie zobaczysz, wychodź,...)

Następnej nocy wpadło do celi paru żołnierzy i krzycząc: „dawaj sapogi” – usiłowali zabrać nam buty. Rozpoczęło się wydzieranie trzymanych przez nas butów i w tej przepychance wyparto nas na korytarz, gdzie już stał tłum więźniów.

Skierowano nas wszystkich do dużej sali i tu spotkałem swego stryja, płk. Jana Kieżuna. Aresztowano go w mieszkaniu przy ulicy Kraszewskiego 23. To właśnie jego skrupulatnie pytano o wszystkich członków rodziny, o organizację życia na Kaukazie, gdzie się urodził, o kolegów, przyjaciół, znajomych z Kaukazu. A więc cała mistyfikacja ze mną była programowo dobrze przygotowana. Po pozornej egzekucji, bardzo wiarygodny scenariusz, a wszystko po to, ażeby uzyskać przyznanie się do więzów z AK i być może uzyskać dalsze informacje, w przekonaniu, że jestem kimś bardziej eksponowanym. Te przypuszczenia prawdopodobnie wiązały się zarówno z osobistą dekoracją przez Naczelnego Wodza najwyższym polskim odznaczeniem bojowym, jak i z faktem, że nie znalazłem się w niewoli niemieckiej, tylko przyjechałem do Krakowa, prawdopodobnie więc z jakąś ważną misją. W każdym razie był to ciekawy element wyrafinowanej metody działania NKWD, jakże odległej od prymitywizmu hitlerowskiego gestapo wymuszającego zeznania biciem i torturami.

W czasie nocy, wspólnie spędzonej w jednej sali, wymieniliśmy uwagi o sposobie aresztowania. Okazało się, że parę osób spotkało pod Sukiennicami Aleksandra Głębowicza, pseudonim „Junosza”, który został tuż przed przyjściem Armii Czerwonej zwolniony przez Niemców z więzienia na Montelupich. Jego żona od dłuższego czasu prowadziła pertraktacje z gestapo, mając jakieś dojście do gestapowców Ślązaków. Pieniądze (dolary) uzyskała z Komendy Okręgu AK i „Junosza” został uwolniony. Głębowiczowie, mieszkający uprzednio w Łagiewnikach, zajęli puste mieszkanie na ulicy Kraszewskiego 23 przy Błoniach. W tym samym domu zamieszkał mój stryj z małżonką.

Aleksander Głębowicz („Junosza”) na początku marca 1945 roku został aresztowany przez NKWD. Był on krakowianinem i masa ludzi wiedziała, że siedział za Niemców w więzieniu i że był w AK, podobnie jak i jego żona. Tymczasem, już po aresztowaniu, widziano go spacerującego pod Sukiennicami i po spotkaniu z nim akowcy byli aresztowani na sąsiednich ulicach Rynku krakowskiego, akurat tak samo jak i ja. Podchodzili enkawudyści i pytali o dokumenty, a następnie prowadzili do Komendy Miasta na „prowierku” (sprawdzenie). Sprawa stała się dla mnie już całkowicie jasna. To Danuta Głębowicz skontaktowała mnie z krakowskim AK, mieszkałem z moją matką u niej w Łagiewnikach od listopada 1944 roku, znała mój pseudonim i widziała wszystkie moje dokumenty: legitymację akowską, zaświadczania o odznaczeniach i Virtuti Militari osobiście nadanym przez gen. „Bora”. Byłem jednak pewny, że nie opowiadałem jej ani nikomu w Krakowie o pytaniach i odpowiedziach „Bora”. Jej mąż, po powrocie z więzienia, dowiedział się niewątpliwie wszystkiego od niej.

Po aresztowaniu Głębowicza zrobiono w jego mieszkaniu „kocioł”, zatrzymując wszystkich przychodzących. Wpadł tam mój stryj (mieszkający piętro wyżej) i kapitan „Garda” – Tadeusz Ciałowicz. A więc aresztowany Głębowicz, za cenę zwolnienia (po naszym wywiezieniu na Sybir wrócił do domu), obserwował ruch uliczny pod Sukiennicami i wskazywał przechodzących, znanych mu akowców. Nie znał widocznie za dużo adresów, bo – odmiennie niż w Warszawie – krakowska AK organizowała kontakty służbowe częściej na ulicy lub w restauracjach, a rzadziej w mieszkaniach prywatnych (np. moje cotygodniowe spotkania odbywały się na Małym Rynku i jeden raz w piwiarni na tym samym Rynku). Niestety, 9 marca przechodziłem przez Rynek koło Sukiennic. Głębowicz musiał mnie zobaczyć i, jak opisałem, zostałem aresztowany na ulicy Grodzkiej.3

W tej sytuacji mieliśmy już pewne dowody zdrady „Junoszy”. Por. Leonard Wyjadłowski „Ziemia”, niewiedzący o aresztowaniu „Junoszy”, spotkał go i nawet z nim rozmawiał pod Sukiennicami. Po pożegnaniu został aresztowany na ulicy. Stefan Kwiatkowski „Gryf', „Szafraniec” opowiadał że spotkał na ulicy Długiej „Junoszę”, który przyjacielsko proponował mu, ażeby ostrzec księdza Kowalskiego, żeby nie mówił tak śmiałych kazań. Po pożegnaniu ,Junoszy” podeszło do „Gryfa” od tyłu dwóch cywilów, którzy zaprowadzili go do pałacu pod Baranami. Niestety w kieszeni płaszcza „Gryfa” znaleziono adres „Limby”, Alojzy Kot-Gryglewskiej, którą natychmiast aresztowano w domu, mając już pełne informacje o jej działalności w AK.

Przygotowaliśmy więc dużo grypsów, urywając twardy czarny karton z przeciwlotniczych osłon okien w celi więziennej. Ktoś miał ołówek, u więc pisaliśmy: „Junosza” zdradził, jedziemy na Sybir, zawiadomcie rodzinę, adres taki i taki”. Były też grypsy z podaniem nie tylko pseudo, ale i z nazwiskiem Głębowicza i jego adresem domowym na ulicy Kraszewskiego 23. Przygotowane były one do wyrzucenia w czasie transportu kolejowego.4


3 Zdrada Głębowicza potwierdzona wstała również: w książce Alojzy Gryglowskiej i Witolda Kieżuna pt. Przetrwać to ufać; Pelplin 1991, s. 18, w której Gryglowska przytacza swojąrozmowę ze śp. Stefanem Kwiatkowskim, który także potwierdził wydanie go NKWD przez Głębowicza; w książce Żołnierskie Pokolenie – w relacjach żołnierzy AK, wybór i opracowanie Zespołu Komisji Historycznej Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej pod redakcją J. Fiszera, A. Kulera i N. Nikodemskiego, Kraków 1996; wpisemnym oświadczeniu L. Wyjadłowskiego (w posiadaniu Redakcji ŚZŻAK Oddział Kraków-Wschód) – red.

4 Podobno skutkiem informacji o zdradzie „Junoszy” był zamach na niego, strzelano niecelnie z rakietnicy, „Junosza” ocalał, natomiast towarzysząca mu wtedy małżonka, Danuta Glębowicz, została ranna i straciła oko. „Junosza” umarł w parę lat później. Danuta Golębiewicz wyszła drugi raz za maż i w 1999 roku umarła w Bydgoszczy. Te szczegóły znane mi są tylko z opowiadań, które słyszałem po powrocie z Rosji. Jak sadzę krakowskie środowisko akowskie musi mieć bliższe informacje o dalszym ciągu afery „Junoszy” – Aleksandra Glębowicza (W.K.).