wróć drukuj  
 

Witold Kieżun, Armia Krajowa jedzie na Sybir. Wspomnienia z sowieckiego łagru w Krasnowodsku.

 
  1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
  Udana ucieczka
Więzienie na Montelupich
Prowokacja
Transport
Krasnowodsk – gułag śmierci
Marzenie o ucieczce
Szpital
Kagan
Razem z Japończykami
Powrót
Bilans śmierci
Aneks
 

8. Kagan

Do Kaganu w Uzbekistanie, miejscowości położonej około 30 km od Buchary, dojechaliśmy po pięciu dniach podróży i zostaliśmy umieszczeni w szpitalu, znajdującym się w dawnym pałacu beja. Był to ładny budynek z licznymi patiami i dużym podwórkiem, z salami na 10 do 28 łóżek, z pełnym wyposażeniem amerykańskim. Podobnie jak w Krasnowodsku, zarówno sprzęt techniczny jak lekarski, sale szpitalne i całe umeblowanie, łącznie z pościelą, było „made in USA”. To Stany Zjednoczone wyposażyły tak bogato sowiecki aparat bezpieczeństwa.

Przyjęcie do szpitala miało charakter specjalnej ceremonii. W sali przyjęć w dwóch rzędach krzeseł siedziało kilkanaście osób: lekarze, urzędnicy administracyjni, służba NKWD, pielęgniarki, sekretarz partii, przewodniczący Komsomołu i przedstawiciel chorych, którym od razu mianowano Kozłowskiego. Z formalnego punktu widzenia ta nominacja była słuszna, bo mówił on biegle po rosyjsku i zupełnie sprawnie chodził. Dla nas, Polaków, nie była to najmilsza sytuacja, zważywszy na bojkot jego osoby w Krasnowodsku.

Każdy chory musiał się rozebrać do naga, podać swoje personalia, a następnie fryzjer obcinał włosy na całym ciele (dla usunięcia włosów w dolnej partii ciała trzeba było siąść w rozkroku na ławce). Komisja była mieszana: mężczyźni i kobiety. Pamiętam, że będąc niepomiernie wychudzony, z ciałem pełnym śladów świerzbu, przeżywałem chwile niemiłego zażenowania, gdy kobieta fryzjer mnie goliła, a kobiety w komisji przyglądały się całej operacji.

Po tej prezentacji miała miejsce kąpiel. Byliśmy myci przez kobiety, które namydlały intensywnie nasze ciało nie wykluczając genitaliów i później oblewały nas ciepłą wodą z cebrzyków. Ta cała procedura eliminacji elementów wstydu, czy tego, co Amerykanie nazywają „privacy” (prywatność), miała głębszy zamierzony sens. Chodziło tu również o pewną dehumanizację psychiczną. Jesteś po prostu przedmiotem naszej obróbki, który musi być golony, myty, a uczucia wstydu, jakiejś godności osobistej są tu zupełnie nie na miejscu. Tak samo pomyślana procedura miała miejsce przy „przyjmowaniu” do więzienia w Krakowie i do łaźni w Woroneżu.

Po kąpieli dostaliśmy piżamy i szlafroki, także „made in USA” i wprowadzono nas do sal szpitalnych pełnych białych amerykańskich łóżek. Tak, to był prawdziwy szpital. Płakaliśmy wszyscy ze wzruszenia, sadowiąc się w bezpośredniej bliskości. Sąsiednie łóżka zajęli Stefan Buxakowski i Tadeusz Skarżyński.

Następnego dnia miał miejsce obchód lekarski pod kierunkiem ordynatora. Mieliśmy już na łóżkach karty z nazwiskami. Ordynator podszedł do mego łóżka, przeczytał moje nazwisko i zapytał mnie, kim jest mój ojciec. Odpowiedziałem, że lekarzem, wówczas ponowił pytanie: „Czy on żyje?”. Odpowiedziałem, że niestety umarł. Wówczas wziął się osobiście do zbadania mnie, zadawał pytania, wreszcie kazał zapisać szereg lekarstw i zastrzyków. Od tego czasu dostawałem dożylne zastrzyki wapnia i inne lekarstwa, jak również fizjoterapeutyczne zabiegi robione przez żonę ordynatora. Byłem zdziwiony tym niezwykłym zainteresowaniem moim zdrowiem i zacząłem z lękiem podejrzewać, że jest to jakaś kontynuacja polityki z Montelupich. Przez cały pobyt w Krasnowodsku nie byłem nigdy przesłuchiwany przez NKWD, tak jak inne osoby, wzywane czasami w nocy. Myślałem też, że być może jest to jakaś swoista solidarność profesjonalna ze względu na mego ojca lekarza.

W Kaganie pierwszy zmarł mój najbliższy sąsiad i najbliższy obok Skarżyńskiego przyjaciel, dr Buxakowski. Był on człowiekiem wielkiego formatu i wielkiej dobroci, doktorem nauk medycznych. Cierpiał na nieustępującą opuchlinę rąk i nóg, proces beri-beri zatrzymał się u niego na tym etapie. Mógł chodzić, ale jako lekarz miał pełną świadomość nieuleczalności swego stanu. Analizował wszystkie nasilające się objawy i stale nas pocieszał, ale w stosunku do siebie był realistą. Na argumenty mojego przykładu szybkiego polepszani a się stanu zdrowia odpowiadał, że szansę na częściowe wyzdrowienie ma tylko młody organizm. Twierdził trafnie – jak teraz już wiem z własnego doświadczenia – że zniszczenie układu nerwowego narządów ruchu przez beri-beri nigdy nie może być w pełni odwracalne. Modlił się gorąco za swoją rodzinę i umarł, zasypiając dosłownie na moich rękach.

Najlepiej z nas trzymał się fizycznie Kozłowski. W Kaganie został od razu komendantem batalionu (kombat), który stanowili wszyscy chorzy. Organizował on codzienne apele „chodzących” chorych, to znaczy takich, którzy mogli się sami poruszać i mieli poniżej 38,5 stopni gorączki i meldował oficerowi dyżurnemu NKWD stan osobowy. On również był wzywany na konferencje dotyczące regulaminu, diety, porządku dziennego oraz przekazywał nam dyrektywy i informacje kierownictwa szpitala.

Już po około miesiącu pobytu w szpitalu mogłem się znacznie lepiej poruszać. Szybszy krok był jeszcze niemożliwy, ale już chodziłem prawie normalnie. Dożylne zastrzyki wapna chyba wstrzymały proces zapalny w płucach. Czułem się coraz lepiej, mając jednak stałe uczucie dojmującego głodu, bo racje szpitalne były bardzo skromne. Widać było też wyraźną poprawę u większości pacjentów. Codzienna obowiązkowa gimnastyka prowadzona przez instruktora wskazywała na coraz większą sprawność chorych.

Mniej więcej na początku listopada zaczęły wiać niezwykle silne wiatry afgańskie. Zostało rozbitych wiele szyb w oknach i drzwiach. Ponieważ z mojego życiorysu wiedziano, że w pierwszym roku wojny pracowałem jako szklarz (zorganizowałem paroosobowe przedsiębiorstwo szklarskie), wezwano mnie i polecono, bym pokazał moje umiejętności. Była to cała ceremonia. Położono taflę szkła na stole, dano mi „ałmaz” (diament do cięcia szkła) i kazano przyciąć szkło według podanego wymiaru. Obserwował to pełnomocnik NKWD na szpital, mały, pucołowaty porucznik NKWD, szef administracyjny, parę sióstr i personel techniczny. Przeciąłem sprawnie dużą taflę i odtąd zostałem oficjalnie nazwany: „raboczyj” szpitala. Szkliłem budynki szpitala i szereg budynków w mieście, również mieszkanie majora, komendanta NKWD. Niestety, nie było kitu, mocowałem więc szyby gwoździkami i umacniałem gipsem. W zamian za swoją pracę dostawałem codziennie „dobawecznyj sup” – dodatkowy, pełny talerz zupy. Była to istotna zapłata, cierpiałem bowiem na dojmujący, potwornie nękający głód.

Szkląc okna w mieście, przechodziłem przez ulice pod konwojem strażnika i niejednokrotnie zdarzało się, że kobiety niosące chleb, mijając mnie, szybko rzucały ułamki chleba. Strażnik krzyczał „nielzja, nielzja”, ale ja chwytałem sprawnie chleb i szybko pakowałem do ust. Były to takie same objawy życzliwości, jak w czasie transportu z Krasnowodska do Kaganu. Nieraz, w czasie szklenia okien, udało się dostać marchewki, śliwki czy inne owoce.

Najbardziej utkwił mi jednak w pamięci innego rodzaju incydent na stacji benzynowej w Bucharze. Pojechaliśmy samochodem ciężarowym po prowiant do Buchary: dwóch strażników (jeden z nich Uzbek, Pir Mahomed), szofer Fima i trzech więźniów: dwóch własowców, Andruszenko i Lebiediew, i ja. Benzynę nalewała jakaś starsza kobieta. Gdy benzyna nieco się rozlała, zaklęła: „psiakrew”. „To pani z Polski?” - zapytałem. „Tak, ja z Warszawy, z Nalewek. To pan też Polak i nierozkonwojowany (to znaczy pod nadzorem strażników)? Nas to rozkonwojowano już bardzo dawno. Niech pan namówi szofera, żeby przyjechał jutro, to będę mieć coś dla pana.” Nie napełniła pełnego baku twierdząc, że nie ma więcej benzyny.

Następnego dnia, przy nalewaniu benzyny, ta stara polska Żydówka szybko podrzuciła mi jakiś pakunek w gazecie, który od razu ukryłem pod workami. Okazało się w Kaganie, że była to ugotowana kura. To był niezwykle wzruszający akcent solidarności, a jednocześnie wspaniały dar, którym podzieliłem się z najbliższymi, równie jak ja zgłodniałymi kolegami.

Major komendant NKWD też był Żydem, jak się zorientowałem, nie lubianym przez enkawudzistów Uzbeków, a także przez szofera Fimę. Kobiety z łaźni, nie krępując się moją obecnością, nieraz mówiły o nim z niechęcią „ten jewrej”. Major był jednak wyraźnie życzliwie nastawiony do mnie. Cenił moją pracę jako szklarza, bo prawdopodobnie za moje szklenie obiektów w mieście szpital dostawał jakąś formę zapłaty. Znał mój życiorys i wiedział, że studiowałem w szkole budowy maszyn i zaproponował mi przebudowę jednego z ważniejszych obiektów szpitala, a mianowicie „woszobojki” czyli bijalni wszy – systemu pieców dla niszczenia wszy, znajdujących się w ubraniach chorych i personelu. Ludzie w mieście byli poważnie zawszeni, stąd stała obawa rozszerzenia się tej plagi na szpital.

Maksymalna temperatura w dotychczasowej woszobojce wynosiła 99 stopni. Wszy w tej temperaturze nie ginęły. Zmieniłem konstrukcję palenisk, uzyskując temperaturę 101 stopni. Major osobiście śledził wynik pierwszego eksperymentalnego uruchomienia nowej woszobojki i zadowolony ofiarował mi jeden bochenek chleba.

Podobnie skonstruowałem toaletę ze spuszczaną wodą, niezwykle prymitywną (należało uprzednio wlewać wodę do zbiornika z wiadra), ale to też było przedmiotem podziwu i zostało nagrodzone bochenkiem chleba.

Tymczasem powstała groźna dla mnie sytuacja związana z rodziną majora. Zdecydował się on bowiem zmienić okna w stołowym pokoju swego mieszkania i polecił mi wstawić nowe szyby. Pilnował mnie strażnik uzbecki, Pir Mahomed, który rozmawiał w kuchni z matką majora, ortodoksyjną Żydówką w tradycyjnej peruce. Mile mnie przywitała i od razu cichcem, tak aby strażnik nie widział, wsunęła mi do ręki złożoną pajdę chleba, którą schowałem natychmiast do kieszeni. Na kredensie stała waza z kompotem z wiśni. Jak już wspomniałem, byłem stale pod straszną obsesją głodu. Szybko skonsumowałem otrzymany chleb i nie mogłem się opanować, ażeby nie wychłeptać z wazy nieco smacznego słodkiego płynu, uzupełniając kompot wodą, której używałem do rozcieńczania gipsu. Nie można było jednak pić niegotowanej wody, bo mogła ona spowodować biegunkę. Nie pomyślałem o tym w swej zachłanności.

W nocy ściągnięto mnie z łóżka i zaprowadzono do biura NKWD w mieście, gdzie komendant bardzo surowo oświadczył, że chciałem otruć jego rodzinę wlewając wodę do kompotu. Żona i matka majora ciężko zachorowały. Sytuacja była groźna. Twierdziłem, że nie mogłem dolać wody do kompotu, bo Pir Mahomed cały czas mnie obserwował przez szeroko otwarte drzwi z kuchni, nie miałem więc możliwości dokonania tej zbrodni.

Wsadzono mnie do karceru. Była to betonowa piwnica bez żadnych mebli. Spędziłem w niej pół nocy i cały dzień, bez żadnego jedzenia i picia. Wieczorem zabrano mnie znów do szpitala. Okazało się, że Pir Mahomed też bardzo stanowczo twierdził, że nie spuszczał mnie z oka, a dr Wasiliew szybko wyleczył obie panie twierdząc, że jest to raczej małe zatrucie niedogotowanym baranim mięsem, które panie jadły w ciągu dnia, a którego nie jadł major. Na szczęście okazało się, że major też pił nieco kompotu, a nie miał żadnych sensacji. Ze zdziwieniem słuchałem tych wiadomości przekazywanych mi przez jedną z życzliwych mi sióstr. Jeszcze raz okazało się, że dr Wasiliew jakoś specjalnie życzliwie odnosi się do mnie. Bałem się jednak, że major nie bardzo mu uwierzy i że mogę spotkać się z różnymi restrykcjami z jego strony.

Tu jednak miał miejsce nowy szczęśliwy przypadek. W świetlicy, do której nie wolno nam było wchodzić, stało stare pianino. Szkląc okna w świetlicy spróbowałem coś na nim zagrać, stwierdziłem, że jest strasznie rozstrojone, ale jeszcze nadające się do grania. Okazało się, że w podręcznej skrzynce narzędzi jest klucz do naciągania strun. Wiele razy obserwowałem w mieszkaniu w Warszawie pracę stroicieli naszego instrumentu, dzięki czemu udało mi się nieco nastroić pianino szpitalne. Odtąd musiałem na wezwanie majora, jak się okazało wielkiego wielbiciela muzyki, co pewien czas odgrywać cały znany mi repertuar muzyczny, co oczywiście sprawiało mi wielką radość. Parę razy zdarzyło się, że i przy tej okazji dostałem bochenek chleba, w nagrodę za grę.

Śmieszył mnie jednak nieco teatralnie celebrowany mit owocnej pracy. Każde osiągnięcie musiało mieć swoją oprawę ceremonialną, z odpowiednim słownictwem. Ten cały teatr robił wrażenie funkcjonowania „na niby”, jakiegoś udawania. Dotyczyło to zarówno personelu jak i więźniów Rosjan (własowców). Fima, szofer, był tam otaczany szacunkiem, był bowiem stachanowcem, który przejechał ileś tam tysięcy kilometrów bez kapitalnego remontu. Więzień Andruszenko chwalił się, że przed wojną wyprodukował sprężynowy materac, który wszedł do masowej produkcji. Personel szpitala dzielił się wyraźnie na lepszych i gorszych ze względu na wyniki pracy. Często te wyniki były fikcyjne, ale mit się utrzymywał. Widać było, że wieloletnia indoktrynacja ukształtowała swoisty system wartości, w którym jakakolwiek sprawność była wysoko oceniana. Jednocześnie jednak wyraźna była niechęć do „naczalników”, komunistycznej nomenklatury; posługaczki i łaziebne nieraz z pogardą mówiły o „naczalstwie”, które ma wszystko i nic nie robi”.

Ciekawe były jednocześnie elementy religijne. W Bucharze otwarte były meczety i widziało się derwiszów pogrążonych w kontemplacji, siedzących na małych dywanikach. Rosjanie bali się ich. Sam byłem świadkiem, jak szofer Fima chciał spędzić z drogi derwisza, trąbił na niego bez skutku, wreszcie wyszedł z samochodu i zbliżając się do starca z siwą brodą wołał: „Dawaj dorogu, uchodi, job twoju mat”'. Ludzie na ulicy zatrzymali się, obserwując agresję Fimy. Derwisz spokojnie trzymał ręce wyciągnięte do góry, nagle je opuścił i spojrzał na Fimę, który się zatrzymał, zaczął się trząść i tyłem cofać do auta. Zapuścił tylny bieg i wycofał się, a derwisz znów podniósł ręce do góry. Pir Mahomed siedzący za mną na wozie powiedział: „Ot, durak, derwisza nielzja trogat”'.

Wśród personelu rosyjskiego nie były widoczne żadne elementy religijności, ale na wiosnę 1946 roku, w dzień Wielkiej Nocy prawosławnej, do naszej sali, w której znajdowała się akurat najprzystojniejsza z sióstr, raptem wpadł młody enkawudzista i zawoławszy ze śmiechem „Christos woskries” („Chrystus zmartwychwstał”), rzucił się do całowania. Pielęgniarka odpowiedziała ze śmiechem: „Naprawdę zmartwychwstał!” – i nie opierała się pocałunkom. To wszystko było oczywiście parodią starego obyczaju ortodoksyjnego przekazywania sobie pocałunkiem pozdrowienia wielkanocnego, jednocześnie jednak świadczyło o przechowaniu się pewnych tradycji ceremoniału religijnego.

Enkawudziści Uzbecy oddawali mocz w pozycji kucznej. Gdy zapytałem, dlaczego tak robią, Pir Mahomed odpowiedział, że tak każe Koran.

Pir Mahomed z reguły konwojował mnie do mojej pracy szklarskiej. Był wyraźnie wdzięczny za jego obronę w incydencie z kompotem u majora. Jego wdzięczność nasiliła się po wypadku samochodowym. Szofer Fima jeździł po wariacku i wioząc Pir Mahomeda i mnie, wywrócił samochód na bok. Barierka samochodu przygniotła leżącego na ziemi Mahomeda, który wołał o pomoc. Rzuciłem się podźwignąć bok samochodu, wołając na Fimę. Fima wyskoczył z szoferki samochodu i pobiegł otworzyć pokrywę silnika, który przestał działać. Na mój krzyk: „Fima, szybciej, ratujmy Mahomeda”, odkrzyknął ze złością: „Puskaj dochniet, ot maszyna sportiłas!” („Niech zdycha, samochód się zepsuł!”). Maszyna była dla niego ważniejsza niż życie ludzkie. Wrzasnąłem wówczas na niego bardzo mocno, Mahomed również głośno jęczał. Ostatecznie Fima pomógł wyciągnąć Mahomeda. Był to silny chłopak i szybko doszedł do siebie, choć miał złamanych parę żeber.

Po tym drugim incydencie Mahomed zaproponował mi, że jadąc na urlop, zabierze mnie ze sobą, a ponieważ mieszka niedaleko granicy afgańskiej, łatwo ucieknę za granicę. Za pomoc w ucieczce chciał mieć zegarek, wiedząc, że jeńcy niemieccy sprytnie ukrywali zegarki. Plan był prosty; w dzień, w którym pojedzie on pociągiem do Buchary, ja ucieknę z ciężarówki wiozącej prowiant i spotkam go na stacji. Pojedziemy na dachu nie kontrolowani przez nikogo.

Rozpocząłem więc starania o zegarek, Wiedziałem, że jeden podoficer niemiecki miał go gdzieś w ukryciu, Ubijałem już targ za ileś tam gramów tytoniu i chleba plus ileś tam moich dodatkowych zup. Tytoń i chleb mogłem dostać przez „babki” myjące nas w łaźni za różne instrumenty medyczne: nożyczki, skalpele itp., które, szkląc szyby w szpitalu, łatwo mi było „przywłaszczyć”. Kradzież czegoś więźniom była oczywiście naganna, ale „przywłaszczenie” własności „ruskich” czymś wręcz chwalebnym, czym się chwalono jako dowodem sprytu. Oto relatywizm moralności w warunkach obozowych.

Nie doszło jednak do tej transakcji, bo pewnego dnia Pir Mohamed zniknął z horyzontu, jakby zapadł się pod ziemię. Nie było go na służbie i nigdy więcej go nie zobaczyłem. Inni uzbeccy enkawudziści, pytani o niego, odpowiadali niechętnie: „a ujechał”.

W tym okresie zostaliśmy zbulwersowani niespodziewanym incydentem. Którejś nocy wpadła do naszej sali siostra dyżurna wołając: „Natychmiast z łóżek i kłaść się na ziemię pod łóżkami!”. Słyszeliśmy za oknami bliski warkot samochodu i raptem z przejeżdżającej ciężarówki ostrzelano okna szpitala ogniem karabinu maszynowego. Po chwili wszystko ucichło.

Następnego dnia musiałem wstawiać szyby w partyjnym agitpunkcie. Jeden z uzbeckich enkawudzistów powiedział mi, że był to napad „Czornoj Koszki”, miejscowej partyzantki. W jakiś tydzień później na podwórku szpitala zgromadzono dużą ilość żołnierzy i zakazano nam wychodzić z sal. Była to obława na „Czarną Kotkę”. Ostatecznie ten oddział partyzancki został rozbity, a jego dowódca, kobieta „Czarna Kotka”, przez parę dni była więziona na terenie szpitala. Widziałem, jak prowadzono ją do ubikacji. W mundurze oficera sowieckiego wyglądała na Gruzinkę. Istotnie, była Gruzinką, ale podobno z jakimiś powiązaniami polskimi. Oddziały partyzanckie pojawiały się, przybywając głównie z Afganistanu. W każdym razie ten teren nie był w pełni spokojny. Zważywszy na wieści o powstaniu turkmeńsko-uzbeckim w 1939 roku, którego uwięzieni uczestnicy wymarli w 100 procentach przed nami w Krasnowodsku, historia mahometańskich republik ZSRR czeka jeszcze na prawdziwy opis okresu od 1917 roku.

Po śmierci dr Buxakowskiego jego miejsce na sąsiednim łóżku zajął Staszek Jankowski. Był to okres epidemii żółtej febry, niesłychanie męczącej choroby o bardzo wysokiej gorączce i bardzo intensywnej drżączce całego ciała. Mnie udało się jakoś szybko zwalczyć tę chorobę, choć zgodnie z twierdzeniem dr Wasiliewa w organiźmie zostają już uśpione zarazki, mogące powodować jej nawrót. Ta teza sprawdza się w moim przypadku. Już parokrotnie w ciągu ostatnich 30 lat miałem napady niezwykle wysokiej gorączki połączonej z silnymi dreszczami całego ciała.

Jankowski nie mógł dojść do siebie, miał stale bardzo wysoką gorączkę, tracąc nawet świadomość. Opiekowałem się nim w miarę moich możliwości. Którejś nocy zbudziło mnie wejście do sali siostry dyżurnej, która cicho zbliżyła się do Jankowskiego i szybko zrobiła mu zastrzyk. Bardzo mnie to zdziwiło, bo nie było takiego zwyczaju, ażeby w nocy aplikować zastrzyki. Jankowski robił wrażenie nieprzytomnego. Bardzo szybko przyszli dwaj strażnicy ubrani w białe fartuchy i wynieśli Jankowskiego, starając się nie budzić nikogo. Widząc mnie, leżącego z otwartymi oczami, szepnęli: „śpij, on już umarł”. Nie miałem wątpliwości, że dostał zastrzyk przyśpieszający odejście z tego świata.

Po śmierci Jankowskiego, oprócz Niemców, własowców i jednego fryzjera Czecha, została tylko piątka Polaków: Jan Duda, Tadeusz Skarżyński, Halina Małecka, która starała się nam podrzucać to kostki cukru, to tytoń, ja i niestety również Kozłowski, który musiał być przez nas tolerowany, choć nie dochodziło z nim do bliższej komitywy.

Wśród Niemców było paru Ślązaków i Mazurów mówiących pomiędzy sobą po polsku z odpowiednimi śląskimi i mazurskimi odrębnościami. Pamiętam przystojnego, szybko dochodzącego do zdrowia Ślązaka, Magurę. Na moje tłumaczenie, że przecież jego rodzinnym językiem jest polski, a więc jest Polakiem, kategorycznie zaprzeczył, podobnie zresztą jak i polskojęzyczni Mazurzy. Twardo stwierdzali: ,,Jesteśmy Niemcami i mówimy śląskim i mazurskim dialektem języka niemieckiego”. Jakakolwiek próba tłumaczenia im procesu germanizacji nie trafiała do przekonania. Sądzę, że wszyscy byli albo w SS, albo w gestapo.

Tymczasem przyjechała Komisja Kwalifikacyjna dla przeegzaminowania wszystkich chorych pod kątem ich zdolności do pracy. Poza Dudą, Kozłowskim i mną wszyscy zostali uznani za wyleczonych i skierowani do obozu w Achtiubińsku, nad Morzem Aralskim.

Zostaliśmy tylko we trójkę w dużym szpitalu, który natychmiast zaczęto przebudowywać, wzmacniając i uzupełniając kraty, budując nowe ogrodzenie i rozszerzając zaorany teren otaczający cały obiekt. Pojawiły się plotki, że oczekuje się jeńców japońskich.